Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Siusialiśmy naprzeciwko muru i oczywiście sromotnie przegrałem. Potem musia-
łem jeszcze przykucnąć, aby Jezie dotrzymać towarzystwa, a ponieważ na zamkowym
podwórcu nie rosło ani źdźbło trawy, sięgnąłem do kieszeni i wyczarowałem kilka liści
podbiału, które zawsze tam trzymałem.
Podtarłszy Jezę uznałem, że chyba zawarliśmy przyjaźń.
— Nazywam się Roger Rajmund — rzekł chłopiec. — Ale możesz mówić do mnie
Rosz.
— Rosz! — powtórzyłem.
— A ja tak naprawdę nazywam się Izabela — objaśniła mnie Jeza, wciąż sepleniąc
z emocji. — A ty jak się nazywasz?
— Jestem bratem z zakonu świętego Franciszka… — zacząłem.
— Jesteś William — oznajmił Rosz. — Osioł, jak powiedział Zygisbert. Przełknąłem
to i popędziłem dzieci z powrotem do wozu, na który się od razu wdrapały, aby mnie
powitać z góry szyderczym okrzykiem „hi-ha-ha”.
— Opowiem wam historię o świętym Franciszku i osłach. — Podciągnąłem się na
kozioł, a dzieci turlały się u moich stóp w sianie, pokrzykując „hi-ha-ha”. — Pewien sta-
ry osioł…
— William! William! — zawołały.
— No dobrze, William, stary osioł — poszedłem łagodnie na ustępstwo — skarżył się
świętemu Franciszkowi na swój ciężki los…
— Hi-ha! — błaznowała nadal Jeza, ale Rosz dał jej szturchańca, więc ucichła, a ja
opowiadałem dalej:
— Przez całe życie haruję jako juczne zwierzę, zad mam poobijany, skórę wytartą,
uszy postrzępione, a żółte zęby połamane. Nocą krzyczę z głodu…
— Czy osioł nie może jeść trawy, ile zapragnie? — wtrącił Rosz.
57
— Jeśli mu się pozwoli! — powiedziałem. — Nigdy mi z grzbietu nie zdejmują rusz-
towania, obładowują mnie workami i koszami, aż przyginam się do ziemi, muszę biec
kłusem pod górę i z góry, inaczej obrywam kijem, słaniam się ze zmęczenia, z bólu
w kościach i od ran obsiadanych przez muchy, których mój wyliniały ogon nie może już
dosięgnąć. Jestem najnędzniejszą kreaturą na ziemi. Pomóż mi, bracie!
— I pomógł mu? — zapytał Rosz, który przysłuchiwał się uważnie, gdy tymczasem
Jeza wyzbierała z siana zeschnięte kwiaty i ułożyła z nich bukiet.
— Bratu Franciszkowi napływają do oczu łzy z powodu cierpień osła i zaczyna go
pocieszać: „Popatrz, powiada, na Pana Boga, a zobaczysz, jak jest do ciebie podobny.
Czyż nie ma ust podobnie jak ty wykrzywionych męką? Czy nie widać u niego smutku
twoich pięknych dużych oczu pod aksamitnymi powiekami? A uszy? Czy nie wydłuży-
ły się Panu Jezusowi, ażeby usłyszał z nieba o twoich udrękach? Przecież On się poświę-
ca, na swoim grzbiecie dźwiga cierpienia całego świata, a prócz tego otrzymuje jeszcze
razy i tak samo jak ty krzyczy z bólu: hi-ha, hi-ha. Kto Pana Naszego przezywa twoim
imieniem, ten nie wie, że Bóg cieszy się tylko z takiego komplementu.” Wówczas wszyst-
kie osły roześmiały się szczęśliwe i zakrzyknęły wspólnie: „Hi-ha!”
— Chciałbyś być teraz osłem, Williamie? — zapytał poważnie Rosz.
— Nie wiem — zastanowiłem się. — Czego lepszego mógłbym sobie życzyć, skoro
sam Bóg jest osłem?
Jeza wręczyła mi bukiet kwiatów.
— Nie musisz go zjadać, Williamie, ale możesz sobie powąchać — powiedziała, za-
rzuciła mi rączki na szyję i uścisnęła mnie.
— A któż wymyślił tę bluźnierczą legendę? Bo z pewnością nie ten święty z Asyżu
— odezwał się rozbawiony Konstancjusz, który mi się niepostrzeżenie przysłuchiwał.
— Macie rację, panie! — byłem zmuszony wyznać. — Ułożył ją brat Robert z Lerici,
który otrzymał za to czterdzieści razów batogiem z oślej skóry i czterdzieści dni
w jarzmie.
— W mojej ojczyźnie ucięto by mu głowę. Nie powinieneś sobie wyobrażać…
— William nie jest osłem! — Rosz w obronnej postawie stanął wyprężony przede
mną.
Konstancjusz śmiejąc się ciągnął:
— Ech, wy chrześcijanie! Palicie Czystych jako heretyków, a Boga Wszechmogące-
go traktujecie poufale i z niewiarygodną prostotą: z ojcem, matką, synem i zwierzętami
przy żłobie…
Milczałem dotknięty. Według mnie ten Konstancjusz, którego towarzysze tytułowali
niekiedy „księciem”, pochodził ze Wschodu i z pewnością był muzułmaninem. Dlatego
złościło mnie, że nie mogę zaprzeczyć jego słowom.
Dopiero teraz przyciągnęli parobcy ogromny ceber kąpielowy i postawili go przed
58
wozem, podczas gdy służebne przyniosły na nosidłach każda po dwa drewniane kubły
pełne parującej wody. Zanim wszakże zdążyły ją wylać do cebra, z donżonu wyszedł
Crean i Zygisbert. Nasz przywódca krótkim gestem zniszczył nam przedsmak radości,
potem pomógł Niemcowi wsiąść na konia. Zygisbert, zdaje się, dobrze pociągnął wina
i chyba jako jedyny dotrzymał kroku gospodarzowi, który się teraz także ukazał. Crean
sprawiał wrażenie równie trzeźwego jak Konstancjusz.
— Kiedy spotkam znów tutaj inter pocula* tak mocnego cesarskiego rycerza?!
— Ksakbert z Barbery ze wzruszenia wydmuchał nos, ucałował dzieciom ręce, klepnął
jeszcze raz przyjaźnie po udzie chwiejącego się w siodle Zygisberta, zanim my, nie wy-
kąpani, za to pod eskortą, przy której upierał się pan zamku, ruszyliśmy z Quéribusu na
północny wschód.
CYGANIE
Camargue, lato 1244
Z Kromki Williama z Roebruku
W miarę jak opuszczaliśmy langwedocką ziemię, Crean coraz częściej szukał schro-
nienia w lasach. Ostrożnie i nieraz na piechotę podążaliśmy z biegiem górskich stru-
mieni, a na drogach wiodących przez skaliste parowy owijaliśmy koła wozu. W ten spo-
sób przemierzaliśmy teraz Prowansję.
Dzieci przeważnie nie spały i rozmawiały cicho, używając języka oc, pewnie żebym
nie mógł ich zrozumieć. Mimo to uśmiechałem się do nich zachęcająco. Jeza, odważ-
niejsza, uspokajająco kładła rękę na ramieniu przestraszonego Rosza, który ilekroć spo-
tykaliśmy jakiś wóz lub jeźdźca, trwożliwie wciskał się w siano.