W czasie ostatniego tygodnia wypalił sporo papierosów ponad normę, miał jednak zamiar wyrównać to w następnym tygodniu. Ten drań kontroler wszystko popsuł. Prześwietlenie płuc wyznaczono na dziś, na dziewiętnastą. Nie uda mu się ich nabrać. Albo może uda się, może pijąc mleko i przykazując sobie, że nie będzie do wieczora palił...
Wziął papierosy, wrzucił je do szuflady, zamknął ją na klucz i gwizdnął na Hiobbiego.
- Trzymaj - powiedział rzucając mu klucze. - Oddasz mi je na pięć minut przed wyjściem. A jeśli poproszę o nie wcześniej, zaśmiej mi się w twarz.
Chęć zapalenia przekształciła się w gwałtowną potrzebę. Nico włożył do ust kawałek ołówka i otworzył okładkę nowych akt: autor Smutku duszy i Rzodkiewkowych oczu donosił, że podczas paru przeglądów poprzedzających nadanie piosenek jego utwory zostały sparodiowane w niedopuszczalny sposób. Podanie, przesłane'także do wiadomości Związku Zawodowego Autorów Tekstów Piosenek, kończyło się energicznym wezwaniem skierowanym do najwyższych instancji, aby z większą gorliwością zajęły się ochroną artystycznej twórczości autora.
Nicowi zaraz przypomniał się oryginalny tekst piosenki: “Miłości słodka, jaka tęsknotka, serce me spotka, w końcu żywotka dla ciebie!"
Resztę przedpołudnia spędził bardzo zajęty bogatą dokumentacją całą opierającą się na: “słodka, tęsknotka, spotka, żywotka, niecnotka, pieszczotka, radości łzy, ty, ty, ty"; przeszkodzono mu tylko raz, na chwilę - był to ten nudziarz Ortensi, kontroler PUM, który wraz z dwoma asystentami opiekował się całym Ministerstwem Piosenki.
- Wszystko w porządku? - zagadnął Ortensi wsuwając głowę przez okienko.
- Tak jest! - jednogłośnie odpowiedzieli Hiobbi i Nico.
- Pastylka połknięta?
Obie głowy rytmicznie zafalowały w twierdzącym ruchu.
- A temperatura?
- Trzydzieści sześć i osiem - oznajmił Hiobbi nie podnosząc głowy znad maszyny do liczenia.
- Trzydzieści sześć i siedem - rzucił Nico na chybił trafił. Tego ranka jego termometr pozostał nieruszony w głębi kieszeni. Ortensi chyba się spieszył i nie wyglądało na to, żeby chciał wejść do środka dla dokonania kontroli.
Doris nie dzwoniła i to denerwowało Nica bardziej niż samo wezwanie do Ambulatorium. Kilkanaście razy chciał wykręcić numer notariusza Aloisiego, gdzie Doris pracowała, ale za każdym razem zdołał się powstrzymać: notariusz był wredny, nie znosił, by jego pracownice szczebiotały przez telefon w sprawach nie związanych z pracą.
W końcu wybiła trzynasta i zadzwonił dzwonek. Zsunął akta do szuflady i wyszedł z biura, biegiem zleciał ze schodów prowadzących do podziemi, gdzie mieściła się stołówka Ministerstwa.
Pomieszczenie było puste, tylko kilku pracownikom udało się go wyprzedzić, ale niebawem na automatyczne dystrybutory jedzenia zostanie przypuszczony prawdziwy szturm.
Hiobbi stanął obok niego.
- Co weźmiesz?
- Mleko i sałatkę owocową.
- Oszalałeś? Ja biorę befsztyk i młode kartofle.
- Wyświadcz mi przysługę, Hiobbi. Nie dręcz mnie, PUM zatruwa mi życie. Dziś wieczorem mam poddać się kontroli nikotynowej.
- Hm! Paskudna sprawa, Berti.
- Tak, w ostatnich dniach paliłem jak lokomotywa. Dostanie mi się za to kara. A całą winę ponosi ten śmierdziel, którego spotkałem rano w helibusie. Byłem w porządku, ale on mimo wszystko uparł się, żeby poddać mnie specjalnej opiece. Jak go jeszcze raz spotkam, to słowo daję, że go uduszę.
Ruszyli w kierunku rogu sali, usiedli plecami do wielkiego napisu przypominającego wszystkim ubezpieczonym PUM starożytny aforyzm szkoły salernitańskiej: Defecatio matutina est tamquam medicina[2]. Swego czasu Nico przedstawił rodzaj podania o usunięcie ze ściany przynajmniej tej inskrypcji, ale mimo zebranych dwustu podpisów petycja została odrzucona.
Mleko miało paskudny smak. Nico wlał w siebie trzy szklanki, poprawił smak sałatką owocową, a potem, zamyślony, wlepił wzrok w talerz Hiobbiego. Befsztyk wydawał się prawdziwy, z małej piramidki kartofli polanych masłem dobywał się kuszący zapach.
Nagle zerwał się. - Pożycz mi gazetę - poprosił. - Wracam na górę.
Wziął szklankę, jeszcze jedną butelkę mleka i ze spuszczoną głową wyszedł ze stołówki.
Przechadza się w tę i tamtą stronę po korytarzach urzędu pocztowego. Co jakiś czas podchodzi do wielkich stołów w hallu, rzuca okiem na formularze przekazów pocztowych i telegramów, zerka na świetlną tarczę wielkiego zegara elektrycznego.
Nico zazwyczaj jest punktualny. O wpół do ósmej Do- ris zaczęła się niepokoić. Pokiwała się na obcasach. Ogarnęło ją już zniecierpliwienie, znowu zaczęła spacerować tam i z powrotem, raz z oczami utkwionymi w szklanych drzwiach wejściowych, to znowu niespokojnie zwróconymi ku wskazówkom zegara.
Nie przyjdzie, pomyślała. Coś mu się przytrafiło i nie przyjdzie. Poczekam jeszcze pięć minut, a potem pójdę do domu. Jej wzrok przesunął się ku szybce okienka “Poleconych". P– o– l– e– c– o– n- e. Doris zaczęła wróżyć sobie z liter napisu. Tak, nie, tak, nie, przyjdzie, nie przyjdzie, tak, nie,... Nie! Nie przyjdzie, już nie przyjdzie, coś mu się stało.
Nico natomiast pojawił się właśnie w tym momencie. Blady, twarz trochę spięta, oczy błyszczące, a krawat jak zwykle przekrzywiony.
- Co się z tobą działo, Nico!
Nic nie odpowiedział. Wziął ją za rękę i długimi krokami skierował się ku wyjściu, wyprowadził ją na zewnątrz w sam środek tłumu, tam gdzie ruch był ogłuszający.
Ulica del Corso upodobniła się do mrowiska, zamieszanie, korki, straszliwie zatłoczone cztery pasma ruchu, tłumy ludzi stojących przed wystawami i u wejść na ruchome chodniki.