Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

I zdarzyło
się, że nigdy już nie powrócił. W domu daleko mieszkających krewnych srodze na polo-
waniu przeziębiwszy się − umarł. Pani Teresa zaś długo po nim z twarzą od płaczu spuch-
niętą chodziła. Patrzący wówczas na nią mawiali pomiędzy sobą: „Ma też kogo tak długo i
wiele opłakiwać!” Ona jednak płakała długo i wiele. Taką już była...
Zresztą jak przedtem, tak i w dalszym ciągu chodziła po polach, dozorowała robotni-
ków, stróżowała nad orką, młócką, zasiewem, sianokosem, żniwem, doglądała inwentarza,
z pomocą paru dziewek ogrody uprawiała, nierzadko własnoręcznie gotowała strawę, a w
długie noce zimowe szyła odzież dla siebie i dzieci. O pierwszych brzaskach dziennych, na
mróz, deszcz, śnieżycę, wichurę czy na rajskie od roś świeżych i świtań błękitnych poranki
letnie, pierwsza wychodziła z domu, aby nieliczną czeladź budzić, wraz z nią roboty
dzienne rozpoczynać. Oprócz tego często do sąsiednich wsi i miasteczek jeździła, wszyst-
ko, co trzeba było, sprzedając, kupując, braki różne zapełniając, stratom zapobiegając, o
mnóstwo drobin tego twardego bytu dobijając się z trudem, z targiem, z troską, od których
nieraz poty perliste na czoło jej występowały. W dodatku zupełnie już nie wiadomo, jakim
sposobem czy jakim cudem zdołała śród tego wszystkiego trzech synów z kolei do szkół
przygotować i wysłać, córkę jako tako wyedukować i dwoje dzieci najmłodszych, drob-
nych jeszcze, doglądać...
Cóż dziwnego, że od lat wielu już w sposób taki żyjąc − straciła formę. Było to wyraże-
nie jednego z sąsiadów, który patrząc raz na nią przez pokój idącą, z cicha rzekł do obec-
nych:
− Pani Teresa zupełnie straciła formę...
I prawdziwym to było do tego stopnia, że gdy szła, to z pewnego oddalenia trudno było
powiedzieć na pewno, czy to kobieta albo mężczyzna idzie, a z bliska znowu każdy nic o
niej nie wiedzący długo namyślać by się musiał przed zadecydowaniem, do jakiego stanu
społecznego i poziomu cywilizacyjnego niewiasta ta należy.
Nie była wcale otyłą, a jednak w pasie, ramionach i całej sobie była grubą. Pochodziło
to ze zgrubienia czy rozrostu muskułów, które wciąż mocowały się z chłodem, gorącem i
fizycznym trudem, a nadawało jej pozór bryłowaty, ciężki, dziwnie znowu sprzeczający się
z żywością i energią ruchów.
Po dawnych jaśminach i różach jej twarzy śladu już nie pozostało i ogorzałą, zgrubiałą
skórą powleczona twarz ta zachowała tylko piękny zarys ust i czoła, a także te duże, w
niepospolicie piękną oprawę ujęte oczy, których piwne źrenice teraz jeszcze umiały w
chwilach wzruszenia czy zamyślenia sypać złotymi skrami lub świecić jak gwiazdy.
Ale do tego stracenia przez panią Teresę formy więcej jeszcze od zgrubiałości musku-
łów i twarzy przyczyniało się ubranie. Był że to był dla wytwornych i strojnych sąsiadek
skład dziwów nad dziwami w tym ubraniu, które nigdy nic wiedzieć nie chciało o modzie i
elegancji, a wiedziało tylko o taniości i wiecznym, braku czasu! Więc spódnice jakieś zbyt
krótkie, a co gorsza, z jednej strony dłuższe, z drugiej krótsze, kaftany jakieś źle skrojone i
z pierwotną prostotą uszyte, buty grube i stukające, chustka na głowie zamiast kapelusza. I
tylko włosy... Do tych pani Teresa słabość snadź miała, bo zawsze lśniące i w gładki war-
kocz zaplecione, zwijały się z tyłu jej głowy na kształt ogromnego węża, który by miał
barwę mieniącej się w blasku słońca łuski kasztana.
Zapracowała się pani Teresa, zaniedbała samą siebie i „straciła formę”, lecz nie zdawało
się to ją martwić ani zawstydzać, ani zrażać do bywania kiedy niekiedy w domach sąsiedz-
kich, do brania udziału w licznych nawet zebraniach towarzyskich. Był w niej pociąg do
życia towarzyskiego; wesołą pomiędzy ludźmi bywała, mówną. Gdy z bryczuszki, w dwa
68
małe koniki zaprzężonej, przed domem sąsiadów wysiadłszy, krokiem swoim zamaszy-
stym i stukającym, w sukni z jednej strony krótszej, z drugiej dłuższej, do pięknego, wy-
kwintnego, ludnego salonu wchodziła, na ustach miała uśmiech szeroki, który rząd zębów
jak perły białych odsłaniał, a na powitanie ręce obecnych tak mocno w stwardniałych od
pracy dłoniach ściskała, że niektórzy aż z bólu sykali. Na kanapie albo jakim paradnym
fotelu ją posadzić zupełnym było niepodobieństwem.
Wykręcała się od zaprosin, zawieruszała się pomiędzy towarzystwem, gdzie to tu, to
ówdzie słychać było, jak całowała się z paniami, żartowała z panów, o różnych rzeczach i
sprawach rozprawiała głosem przyzwyczajonym do przemawiania w polu, w ogrodach, w
stodole, więc zbyt donośnym i niekiedy wpadającym w tony tak grube, że trudno było z
dala rozróżnić, czy to jest męskie albo niewieście mówienie.
Ale u siebie w domu, w Leszczynce swojej, gdy nikt obcy na nią nie patrzał, miewała
często czoło zmartwione, a oczy pełne zadumy czy tęsknoty. Nieraz gdy w gorące żniwa
po dniu na skwarze słonecznym spędzonym z pola do domu powracała, krok jej zamaszy-
stość swą utrącał i powolnym stawał się, zmęczonym, a wzrok ku górze podniesiony błąkał
się po obłokach przez letni przedwieczerz malowanych i złoconych. Zbaczała nieco z drogi
wprost do małego dworku prowadzącej, wchodziła na łączkę przydrożną i tam wśród mie-
tlic rozczochranych i koniczyn kwitnących siadała.
Rozczochrane mietlice, koniczyny wysokie, gronami białych pereł obwieszone, szcza-
wie o potężnych, czerwonych kitach ogarniały ją i zasłaniały aż po szyję, tak że nad tą to-
pielą puszystą i różnobarwną widać było tylko jej głowę z bujnym, ognistym warkoczem i

Podstrony