Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

- Tak, wierzę, że pan to zrobi, Bill. Dziękuję, żeś pan tu wdepnął.
Mark czekał na Sullivana przed wejściem do G-l. Podniósł głowę.
Billy J. tylko nań spojrzał przelotnie i szedł dalej. Mark ruszył obok niego takim samym krokiem.
- Ale - protestował - pan mi nie pozwolił dokończyć wyjaśnień. Billy J. stanął i spojrzał mu w oczy. - No więc?
- No więc, kiedy byłem komunistą, nie było to nielegalne - powiedział niepewnie.
- Co z tego? - spytał obojętnie Billy J. - Łgarstwo na federalnym kwestionariuszu było. Było nie tylko nielegalne, było także niemo­ralne i, niech mnie diabli, nie było w stylu Marines. Coś jeszcze, McGlynn?
Mark zaczął wyjaśniać, że właśnie uległ namowom sierżanta z komisji poborowej. Wtedy przypomniał sobie pogardę, jaką Billy J. żywił dla facetów zwalających winę na innych. Ujrzawszy, że pułkownik robi gwałtowny zwrot i odchodzi, Mark pomyślał:
- Och, a niech cię szlag trafi.
Billy J., już w pewnej odległości, odwrócił się, spojrzał na niego i wsiadł do jeepa. Mark zacisnął pięści i gapił się w odlatującą chmurę kurzu.
 
Wiele dziewcząt, z którymi Mark flirtował w klubie oficerskim, zaczęło unikać jego towarzystwa, a teraz Eloise, rudowłosa pielęg­niarka, przerzuciła się na świeżo przybyłego kapitana marynarki wojennej. W następny poniedziałek wezwał Marka pułkownik Quinn.
- Namówiono mnie - oznajmił lodowato - w pewnym sensie wbrew memu przekonaniu, żebym ci pozwolił poprawić swoje notowania. Zamelduj się u adiutanta i zrób, co ci każe. Weź to sobie do serca i nigdy, nigdy o tej lekcji nie zapominaj. Wiesz, co mam na uwadze?
- Tak, sir.
- Odmaszerować.
Trzy dni później Mark wszedł na pokład frachtowca, którym miał popłynąć ku małej, bardzo odległej wyspie. Oglądana z powie­trza, przypominała tłusty, wieprzowy kotlet. Iwo Jima.
 
 
 
 
 
CZĘŚĆ SZÓSTA
 
ŻYWI I MARTWI
 
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY 
1.
 
Na morzu, 28 grudnia 1944
 
Na pokład Enoura-Maru, płynącego do Takao na Formozie - a był to pierwszy etap podróży do Japonii - wpędzono tysiąc jeńców wojennych. Will z Blissem wraz z siedmiuset innymi tkwili w ładowni rufowej. Odszukali przygnębionego Popova i starali się go jakoś przywrócić do życia. Ładownia miała siedemdziesiąt stóp szerokości, dziewięćdziesiąt stóp długości. W połowie wysokości, po jednej stronie biegł balkon, na którym wydzielono osobne miejsca dla chorych. Odchody z tego balkonu udręki spadały na głowy tych z dołu. Brakowało żywności i wody, co ta gromada wyzutych z wszelkich praw ocalałych uznawała już za stan zupełnie normalny.
Nadal prześladowały ich muchy. Gdziekolwiek kto postawił naczynie z ryżem, natychmiast obsiadały je chmary skrzydlatych napastników, niczym stada myśliwskich samolotów. Zanim kocioł dotknął podłogi - ryż znikał pod rojem much. Nie zrażeni ludzie spędzali te, podobne do szerszeni, owady i pożerali swoje porcje w mgnieniu oka, dbając jedynie o to, by przy okazji połknąć ich jak najmniej. Energiczniejsi uzupełniali skąpe racje wygrzebywanymi z końskiego żłobu ziarnami jęczmienia.
W drugim dniu rejsu spadł deszcz i ludzie, wysoko trzymając manierki i menażki, walczyli o dostęp do miejsc, którędy szczelinami w pokrywie ładowni ściekała deszczówka. Największym szczęścia­rzom udało się złowić po kilka kropli. Ludzie skarżyli się, że przydziałowa woda jest słona. Zewsząd słychać było płacz i przekleń­stwa. Nagle rozległ się ostry głos ojca Cummingsa. Mówił o tym, jak to Malajowie, przemierzając na swoich łodziach setki mil, pili tylko morską wodę. Uczono ich tej sztuki od dziecka, dlatego przetrwali.
- Sądzę, że moglibyście pić ją także, gdybyście ćwiczyli, gdybyś­cie chcieli i mieli wiarę. - Kilku wlało w siebie po łyku słonej wody i jakoś to znieśli.
O zachodzie słońca Will ocknął się z ciężkiego snu, zbudzony grzmotem pokładowych dział. Obaj z Blissem ściągnęli Popova z drewnianej klapy, służącej mu na metalowej podłodze za łóżko. Po obu stronach statku słyszeli głuche eksplozje, kadłub kołysał się niebezpiecznie.
- Bomby głębinowe - powiedział Bliss. Kanonada trwała niemal pół godziny. Potem zapadła cisza i usłyszeli dolatujące z pokładu wiwaty Japończyków. Garbaty pan Wada, połyskując oczyma spoza grubych, okrągłych szkieł, był bardzo czymś podniecony.
- Cesarska Flota Morska Japonii - krzyknął w dół - zatopiła amerykański okręt podwodny.
Ciemna noc minęła na handlu wymiennym: pióra, pierścionki i przybory kuchenne szły za papierosy i wodę. Następny dzień 30 grudnia, był dokuczliwy, ponieważ szalał sztorm. Otrzymali po pół kubka ryżu i kilka łyżek wody. Tego wieczoru znowu trwała na górze kanonada, a pod kadłubem wybuchały bomby głębinowe. Jakiś Japończyk tak się tym podniecił, że spadł do ładowni i skonał z odniesionych obrażeń.
Sztorm trwał do rana. Ponieważ przebyli już połowę drogi do Formozy, noce stały się bardzo chłodne. Wystrzępione resztki letnich mundurów, jakie nosili na Oryoku-Maru oraz cienkie bawełniane podkoszulki i portki przydzielone tym, co nago dopłynęli do brzegu, marną dawały osłonę. Ziąb spływał w dół ładowni, ludzie w poszukiwaniu ciepła przywierali do siebie ciaśniej. Podniszczona kurtka, jaką Will zabrał przezornie mimo palącego wtedy skwaru, teraz ratowała mu, bez przesady, życie. Śmierć zbierała obfite żniwo. W ostatnim dniu roku 1944 jeńcy wzniecili taki bunt, że Wada otrzymał w końcu zgodę na wyniesie­nie zwłok na górę. Wrzucono je do morza.
Jakiś płaczliwy facet błagał ojca Cummingsa, żeby ten go ochrzcił. Umierał. Cummigs przedarł się do Willa.
- Nie mógłbyś pożyczyć... - zaczął. Will nie miał jednak wody, nie miał jej także Bliss. Kapłan wrócił do konającego człowieka, napluł na dwa palce i potarł mu czoło. - Chrzczę ciebie w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. - Ujął jego dłoń i człowiek przestał skomleć.
W dzień Nowego Roku sprawiono im ucztę. Otrzymali po pięć spleśniałych bisquitów i po trzy czwarte kubka wody. To był już niemal bankiet, ale mimo to niektórzy łazili dokoła, błagając o papierosa. Inni łasili się, albo grozili, byle dostać jeszcze bodaj krzynę tego marnego żarcia.