Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

W świetle latarki zwykle czerwona twarz gangstera była sina. Otwarte oczy patrzyły pustym wzrokiem. Pierś nie poruszała się. De Ruse odłożył latarkę i znów zaczął przeszukiwać kieszenie.
Znalazł to, co zwykle nosi się przy sobie, w tym portfel z prawem jazdy wystawionym na nazwisko Charlesa Le Grand, hotel "Metropol", Los Angeles. Ponadto zapałki z klubu "Egipt" i klucz hotelowy z plakietką, informującą: hotel "Metropol", 809.
Schował klucz do kieszeni, przymknął wygięte drzwiczki Lincolna i usiadł za kierownicą. Silnik zapalił od razu. Przy akompaniamencie zgrzytu odrywanego zderzaka odjechał od drzewa, zakręcił powoli na grząskiej ziemi i znalazł się na drodze.
Na Riverside włączył światła i wrócił do Hollywood. Zaparkował pod drzewami pimentowymi przed wielką ceglaną kamienicą na Kenmore, kawałek na północ od bulwaru Hollywood, zgasił silnik i podniósł walizkę.
Światło z bramy kamienicy padało na przednią tablicę rejestracyjną Lincolna. Odchodząc zastanawiał się, po co gangsterom samochód z rejestracją 5A6. Taki numer mógł dostać tylko ktoś uprzywilejowany.
Z drogerii zadzwonił po taksówkę, którą wrócił do "Chattertona".
 
4.
Apartament był pusty. W ciepłym powietrzu unosił się zapach perfum "Shalimar" i dym z papierosa, jak gdyby jeszcze całkiem niedawno ktoś tu przebywał. De Ruse wpadł do sypialni, przejrzał zawartość obu szaf i przybory na komodzie i wrócił do biało-czerwonego salonu, gdzie zmieszał sobie mocny koktajl.
Zamknął drzwi od korytarza na zatrzask i ze szklanką w ręku przeszedł do sypialni. Zrzucił zabłocone ubranie i przebrał się w ciemny, świetnie skrojony garnitur. Popijając koktajl, zawiązał czarnego motyla w wycięciu rozpiętej pod szyją koszuli z miękkiego białego płótna.
Wyrzucił magazynek z mausera i wsadził go z powrotem, wciskając jeszcze jeden nabój. Schował broń do kabury na nodze. Potem umył ręce i usiadł ze szklanką koło telefonu.
Najpierw zadzwonił do redakcji "Chronicle" i poprosił Wernera z działu miejskiego.
- Mówi Werner - doleciał go przeciągły głos. - Dalej, zasuń mi jakiś głodny kawałek.
- Tu John De Ruse, Claude. Sprawdź mi w swoich papierach rejestrację kalifornijską numer 5A6.
- Pewnie jakiś sakramencki polityk - odparł przeciągły głos i zapadła cisza.
De Ruse siedział nieruchomo, spoglądając na żłobioną kolumnę w rogu pokoju. Na jej szczycie stała biało-czerwona misa ze sztucznymi różami, białymi i czerwonymi. Z niesmakiem zmarszczył nos.
W słuchawce rozległ się głos Wernera: - To Lincoln, rocznik trzydziesty, zarejestrowany na nazwisko Hugo Candlessa, Casa de Oro Apartments, 2942 Clearwater Street, West Hollywood.
- Czy to aby nie ten mecenasik? - zapytał De Ruse obojętnie. - Zgadza się. To on. Papuga. Spec od wrabiania świadków. - Werner ściszył głos. - Tak między nami mówiąc, Johnny, ale tylko dla twoich uszu, to kawał spasionego kanciarza, który nawet nie jest cwany, po prostu chodzi po tym świecie dość długo, żeby wiedzieć, kto jest na sprzedaż... Da się z tego wykroić jakiś materiał?
- Gdzie tam - odparł De Ruse. - Obtarł mi tylko bok wozu i nawet się nie zatrzymał.
Odłożył słuchawkę, dopił koktajl i zmieszał sobie następny. Przeniósł książkę telefoniczną na białe biurko, wyszukał numer Casa de Oro i zadzwonił. Telefonistka w centrali poinformowała go, że pan Hugo Candless wyjechał za miasto.
- Proszę mnie połączyć z jego mieszkaniem - poprosił.
Odpowiedział mu zimny kobiecy głos:
- Mówi pani Candless. Słucham, o co chodzi? - Jestem klientem pana Candlessa i muszę się z nim pilnie porozumieć - rzekł De Ruse. - Czy może mi pani pomóc? - Bardzo mi przykro, ale męża wezwano nagle za miasto - odparł zimny, powolny głos. - Nie wiem nawet, dokąd pojechał,chociaż spodziewam się, że zadzwoni wieczorem. Wyszedł z klubu...
- Jakiego? - wtrącił Johnny obojętnie. - "Delmar". Więc, jak mówiłam, wyszedł stamtąd i nawet nie zajrzał do domu. Jeżeli chce pan zostawić wiadomość...
- Nie, dziękuję pani. Być może zadzwonię później.
Odłożył słuchawkę, uśmiechnął się posępnie i popijając koktajl małymi łyczkami, wyszukał numer hotelu "Metropol". Zadzwonił tam i poprosił "pana Charlesa Le Grand z pokoju osiemset dziewięć".
- Sześćset dziewięć - sprostowała telefonistka obojętnie. - Łączę. - A po chwili dodała: - Nie odpowiada.
De Ruse podziękował, wyciągnął klucz z kieszeni i spojrzał na plakietkę. Był na niej numer 809.
 
5. Sam, portier z klubu "Delmar", stał oparty o jasną ścianę przy wejściu, obserwując Bulwar Zachodzącego Słońca i przejeżdżające ze świstem samochody. Ich światła raziły go w oczy. Był zmęczony i pilno mu było do domu. Marzył o papierosku i szklanicy dżinu. Chciał, żeby przestało padać. Podczas deszczu życie w klubie zamierało.
Oderwał się od ściany i zaczął spacerować pod daszkiem osłaniającym fragment chodnika, klaszcząc wielkimi czarnymi dłońmi w białych rękawiczkach. Spróbował zagwizdać walca "Na ślizgawce", a że nie mógł się zbliżyć do melodii ani na kilometr, przerzucił się na "Low Down Lady". Ten kawałek nie miał żadnej melodii.
Zza rogu Hudson Street wyszedł De Ruse i stanął koło niego przy ścianie.
- Jest Hugo Candless? - zapytał, nie patrząc na Sama.
Portier z dezaprobatą zgrzytnął zębami.
- Nie.
- A był?
- Pan lepiej zapyta w recepcji.
De Ruse wyciągnął z kieszeni dłonie w rękawiczkach i zaczął obracać banknot pięciodolarowy wokół palca lewej ręki.
- A co oni tam wiedzą takiego, czego ty nie wiesz?
Sam uśmiechnął się powoli, patrząc, jak banknot coraz ciaśniej oplata palec w rękawiczce.
- Co racja, to racja, szefie. No więc był. Przyjeżdża prawie dzień w dzień.
- O której wyszedł?
- Widzi mi się, że coś koło pół do siódmej.
- Odjechał swoim granatowym Lincolnem?
- Pewno. Ale on sam nie prowadzi. Na co to panu?
- Padało wtedy - powiedział spokojnie De Ruse. - Lało jak z cebra. Może to nie był Lincoln?