– Błagam, nie mów nic więcej. – Jej sen gęstniał między nimi, oblekając się w mroczny kształt, i Lir nagle poczuł, że woli go nie rozumieć. – Przestań, proszę.
– Nie mogę przestać, bo on nigdy się nie kończy. Nawet po przebudzeniu, kiedy chodzę, mówię, jem kolację, nie wiem, co jest prawdą, a co snem. Pamiętam rzeczy, które nie mogły się zdarzyć, a zapominam coś, co dzieje się teraz. Ludzie patrzą na mnie, jakbym powinna ich znać, a ja rzeczywiście ich znam, ale tylko we śnie, i ciągle ten ogień, coraz bliżej, nawet na jawie...
– Dość – rzekł Książę Lir desperackim tonem. – Ten zamek zbudowała wiedźma i kiedy mówi się tu o koszmarach, często się ziszczają. – Księcia zmroził nie tyle jej sen, ile to, że opowiadając go nie uroniła ani jednej łzy. Jako bohater obyty był z widokiem płaczących kobiet i umiał koić ich żal: zwykle należało w tym celu coś zabić. Lecz jej cicha zgroza wprawiała go w pomieszanie i pozbawiała męskości, a zarys jej twarzy kruszył otoczkę wyniosłego dostojeństwa, które z takim upodobaniem w sobie wypielęgnował. Głos księcia zabrzmiał młodzieńczo i niepewnie.
– Zalecałbym się z większą gracją, gdybym wiedział jak. Moje smoki i zbrojne czyny męczą cię, pani, ale nic prócz nich nie mam ci do ofiarowania. Dopiero od niedawna jestem bohaterem, a przedtem byłem nikim – ot, synem swego ojca, tępym mięczakiem. Może po prostu zmieniłem styl tępoty, ale skoro już istnieję, nie pozwól, żebym tak się marnował. Pragnąłbym, żebyś czegoś ode mnie chciała. Niekoniecznie musiałby to być mężny czyn – niechby chociaż był pożyteczny.
Lady Amaltea uśmiechnęła się doń po raz pierwszy, odkąd zamieszkała w zamku Króla Nędzora. Był to uśmiech wątły jak księżyc w nowiu, szczupły rąbek jasności na skraju niewidzialnego, ale Książę Lir pochylił się, żeby się przy nim ogrzać. Gdyby starczyło mu odwagi, otoczyłby ten uśmiech dłońmi i rozdmuchał.
– Zaśpiewaj mi – poprosiła. – Jeśli w tej mrocznej samotni odważysz się podnieść głos, będzie to czyn mężny, a zarazem pożyteczny. Zaśpiewaj mi, zaśpiewaj pełną piersią. Zagłusz sny, nie pozwól wspominać tego czegoś, co dobija się do mojej pamięci. Zaśpiewaj mi, mój książę, bądź tak dobry. Może nie wydaje ci się to bohaterskim zadaniem, ale będę naprawdę rada, jeśli zaśpiewasz.
Książę Lir zaśpiewał więc soczystym głosem, który rozległ się wśród zimnych murów, płosząc swą słoneczną wesołością całe stada wilgotnych, niewidocznych stworzeń, aż czmychnęły do kryjówek, koziołkując po schodach. Zaśpiewał pierwszą piosenkę, jaka mu przyszła do głowy, a brzmiała ona tak:
Za młodu ogromnym cieszyłem się wzięciem:
Nigdy mi się żadna nie oparła niewiasta.
Skubałem serduszka jak z garści rodzynki,
Mówiąc, że kocham, choć były to łgarstwa.
Lecz w duchum powtarzał: „Ni jedna z nich nie wie,
Jaki sekret hołubię, pieszczę i skrywam.
Czekam tej, która przejrzy na wskroś moją duszę,
Bym po czynach swych poznał, że to miłość prawdziwa”.
Płynie rok za rokiem, jak chmury w niebiosach;
Niewiasty przemijają niby śnieg na wietrze.
A ja łżę i czaruję, udaję i zwodzę,
I wciąż grzeszę, grzeszę, grzeszę i grzeszę.
Lecz co dnia sobie mówię: „Ni jedna nie widzi,
Żem jest czysty i biały, jak na morzu grzywacz.
Choć ma luba się spóźnia, w duchu jestem jej wierny
I po czynach swych poznam, że to miłość prawdziwa”.
Wreszcie rzekła mi dama rozumna i tkliwa:
„Widzę skarb, który kryjesz w tanich pozorach”.
Zdradziłem ją, nim jeszcze to wyznanie skończyła,
Więc trutkę połknęła i hyc do jeziora.
Gdy się wdzięcznie łajdaczę i tarzam w rozpuście,
Nowy głos raz po raz się we mnie odzywa:
„Moc miłości jest wielka, ale większa – nałogu.
Wszak poznałem po czynach, co to miłość prawdziwa”.
Lady Amaltea roześmiała się, kiedy skończył. Na dźwięk jej śmiechu prastary zamczysty mrok cofnął się z sykiem.
– To był naprawdę pożyteczny czyn – powiedziała. – Dziękuję ci, mój książę.
– Sam nie wiem, czemu wybrałem akurat tę piosenkę – rzekł Lir, zawstydzony. – Śpiewał mi ją dawniej jeden z ludzi mojego ojca. Ale nie wierzę, żeby mówiła prawdę. Miłość jest chyba silniejsza niż wszelkie nałogi czy okoliczności. Chyba można bardzo długo dla kogoś się oszczędzać, a gdy ta osoba wreszcie się zjawi, pamiętać, że to właśnie na nią się czekało.
Lady Amaltea uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. Książę zbliżył się o krok i oświadczył, zdumiony własną śmiałością:
– Wniknąłbym w twój sen, gdybym tylko mógł, i strzegłbym cię w nim. Położyłbym trupem to stworzenie, które cię prześladuje, tak jak zabiłbym je na jawie, jeśli miałoby odwagę stawić mi czoło. Ale żebym się dostał do twego snu, musiałabyś o mnie śnić.
Nim zdążyła się odezwać – jeśli w ogóle miała ten zamiar – z dołu usłyszeli kroki dudniące po krętych schodach i głos Króla Nędzora, dobiegający jakby zza zasłony:
– Słyszałem jego śpiew. Co go raptem napadło, żeby śpiewać?
Szmendryk, nadworny czarodziej, rzekł pokornie i śpiesznie:
– Panie, to była tylko bohaterska pieśń, jedna z tych chansons de geste, które często śpiewa, gdy wyrusza po sławę lub wraca w glorii. Zapewniam waszą wysokość...
– On tu nigdy nie śpiewa – ciągnął król. – Owszem, na tych swoich durnych eskapadach pewnie wyśpiewuje bez ustanku, jak to bohater. Ale tym razem śpiewał tu, na zamku, i to nie o żadnych bojach ani o rycerstwie, tylko o miłości. Gdzie jest dziewczyna? Wiedziałem, że śpiewa o miłości, nim go w ogóle usłyszałem, bo nawet kamienie drżały tak jak wtedy, kiedy Byk rusza się pod ziemią. Gdzie dziewczyna?