Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Skinęła głową i powiedziała:
- To bardzo interesujące. Gdyby się wiedziało, o czym mówisz.
- A wie się.
Spojrzeliśmy na siebie. Znowu zanurzyła prawą rękę w torebce. Dobrze wiedziałem, co tam trzyma. Ale nic jeszcze nie było widać. Na wszystko trzeba czasu.
- Dosyć tych żartów - powiedziałem. - Jesteśmy tu sam na sam. Wszystko, co jedno z nas powie, ma takie same prawa jak to, co powie drugie. Dziewczyna zaczynająca w rynsztoku zostaje żoną milionera. Podczas tej wspinacz­ki poznaje ją stara nędzarka... pewno usłyszała jej śpiew w radio, poznała ją po głosie i poszła odwiedzić... i staruchę trzeba było uciszyć. To jednak wyszło tanio, bo stara niewiele wiedziała. Ale człowiek, który z nią załatwiał cały interes, wypłacał jej co miesiąc pieniądze, rozporządzał zabezpieczeniem hipotecznym na jej dom i mógł ją wyrzu­cić na bruk, gdyby zaczęła podskakiwać... ten człowiek wiedział wszystko. On kosztował duże pieniądze. Ale to też nie miało wielkiego znaczenia, dopóki nie wiedział nikt inny. Tymczasem pewnego dnia wychodzi z więzienia facet zwany Myszką Malloyem i zaczyna się dowiadywać różnych rzeczy o swojej dawnej dziewczynce. Bo ten stary głupiec był w niej zakochany.... i jest nadal. Tu dopiero zaczyna się zabawa, zabawa tragiczna. I mniej więcej w tym samym czasie zaczyna coś węszyć jakiś prywatny szpicel. Więc to słabe ogniwo w łańcuchu, Marriott, prze­staje być luksusową zabawką. Staje się groźbą. Wywęszą go i rozszarpią. To tego rodzaju chłopak. Topi się na ogniu. Więc został zamordowany, zanim się stopił. Dostał wystar­czającą dawkę świńskiej narkozy. Od ciebie.
Wyjęła rękę z torebki. Rękę z pistoletem. Wycelowała we mnie z uśmiechem. A ja poprzestałem na tym, że nie zrobiłem nic.
Ale to nie było wszystko. Ze schowka wyszedł Myszka Malloy ze swoim coltem 45, dziś wyglądającym jak zabaw­ka w jego wielkiej włochatej dłoni.
Na mnie ani nie spojrzał. Patrzył na panią Lewin Lockridge Grayle. Pochylony był do przodu, jego usta uśmie­chały się do niej i odezwał się miękko:
- Wydawało mi się, że poznaję ten głos - powiedział. - Słuchałem go osiem lat... o ile pamiętam. Lubiłem twoje rude włosy. Cześć, laleczko. Dawno cię nie widziałem.
Skierowała pistolet na niego.
- Ty sukinsynu, odczep się ode mnie - rozkazała.
Zatrzymał się jak wryty i opuścił pistolet. Dzieliło go od niej jeszcze parę kroków. Oddychał ciężko.
- Anim nie pomyślał - powiedział cichym głosem. - Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. To ty wydałaś mnie glinom. Ty. Mała Velma.
Cisnąłem poduszką, ale spóźniłem się. Posłała mu pięć kuł w brzuch. Zrobiły nie więcej hałasu niż palce wsuwane w rękawiczkę.
Potem odwróciła się i strzeliła do mnie, ale już nie miała naboi. Rzuciła się na pistolet Malloya na podłodze. Udało mi się znowu trafić poduszką... przebiegłem na drugą stronę tapczanu i odtrąciłem ją, zanim zdążyła zrzucić poduszkę z twarzy. Podniosłem colta i wróciłem z nim za tapczan.
Malloy stał jeszcze, ale już się chwiał. Dolna warga mu opadła i gmerał rękami po brzuchu. Opadł bezwładnie na kolana i bokiem zwalił się na tapczan, twarzą w dół. W pokoju rozległo się rzężenie.
Chwyciłem słuchawkę, zanim zdążyła się poruszyć. Oczy miała matowoszare, jak na pół zamarznięta woda. Rzuciła się do drzwi i nie starałem się jej zatrzymać. Zostawiła drzwi otwarte na oścież, więc kiedy skończyłem rozmowę, poszedłem i zamknąłem je. Odwróciłem mu trochę głowę na tapczanie, żeby się nie udusił. Wciąż żył, ale z pięcioma kulami w brzuchu nawet taki Myszka Malloy nie pożyje długo.
Wróciłem do telefonu i zadzwoniłem do Randalla do domu.
- Malloy - powiedziałem. - U mnie w mieszkaniu. Dostał pięć strzałów w brzuch od pani Grayle. Dzwoniłem do dyżurującego szpitala. Pani Grayle uciekła.
- Więc musiałeś zagrać sprytnego - powiedział tylko i odłożył słuchawkę.
Wróciłem do tapczanu. Malloy klęczał teraz obok i pró­bował wstać. W jednym ręku ściskał wielki kłąb pościeli, z twarzy lał mu się pot. Powieki drgały mu powoli, uszy miał prawie czarne.
Wciąż klęczał i próbował wstać, kiedy przyjechała pierwsza karetka. Trzeba było czterech mężczyzn, żeby go położyć na nosze.
- Ma pewną szansę... jeżeli to kaliber 25 - powiedział lekarz pogotowia tuż przed wyjściem. - Wszystko zależy od tego, gdzie trafiony. Ale ma szansę.
- On nie skorzysta z tej szansy - powiedziałem.
I nie skorzystał. Umarł w nocy.
 
Rozdział czterdziesty 
- Powinieneś był zaprosić wszystkich na obiad - powie­działa Anna Riordan spoglądając na mnie przez szerokość swego jasnobrązowego dywanu. - Lśniące srebro i krysz­tały, biały, wykrochmalony obrus... jeżeli takich jeszcze używają w lokalach, w których się wydaje proszone obia­dy... świece, panie w najlepszych klejnotach, panowie w białych krawatach, obsługa dyskretnie czuwająca z bu­telkami wina owiniętymi w serwety, gliny trochę niezręczne w wypożyczonych frakach, zresztą jak każdy w takiej sytuacji, podejrzani, sztucznie uśmiechnięci, z roztrzęsionymi rękami, a ty u szczytu stołu opowiadałbyś swoją historię po trochu, pomaleńku, z tym swoim czarującym uśmieszkiem i robionym angielskim akcentem jak Philo Vance.
- Taak. A nie dałabyś mi małego coś niecoś, żebym miał czym zająć rękę, kiedy ty będziesz się dalej mą­drzyła?
Wyszła do kuchni, zadzwonił lód, wróciła z dwoma wysokimi kieliszkami i usiadła z powrotem.
- Twoje przyjaciółki muszą płacić całkiem słone ra­chunki za alkohol - powiedziała i umoczyła usta w kieli­szku.
- I nagłe zemdlał kamerdyner - ciągnąłem dalej. -Tylko że to nie on popełnił morderstwo. Zemdlał dla kawału.
Pociągnąłem łyk swojego drinka.
- Ta historia jest inna - powiedziałem. - To nic gładkie­go i sprytnego. To historia tragiczna i krwawa.
- Więc uciekła?
Skinąłem głową.
- Jak dotąd, nie złapali jej. Wcale nie wracała do domu. Musiała gdzieś mieć melinę, gdzie mogła się przebrać i ucharakteryzować. Ostatecznie przecież żyła w ciągłym niebezpieczeństwie, jak marynarze. Była sama, kiedy przyszła do mnie. Bez szofera. Przyjechała małym wozem i zostawiła go kilka przecznic dalej.
- Złapią ją... jeżeli naprawdę chcą.