Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Wymyślona przez korporację zajmującą się budową statków kosmicznych, ja-
ko osiedle przeznaczone dla rzesz inżynierów i techników, sprowadzonych do
Południowej Kalifornii w czasach hossy po wystrzeleniu sputników. Dzielnica
powstała po wykarczowaniu sadów cytrusowych i wyrównaniu terenu, dawniej
pełnego jarów i wzgórz. Powstało z tego coś na wzór parku Disneya: „rozplano-
wane osiedle” płaskich, szerokich, obsadzanych magnoliami ulic, doskonale pro-
stokątnych trawników, parterowych bungalowów na ćwierćakrowych działkach.
Wszystko to obwarowane było umowami, na których małą czcionką zaznaczono,
że zakazuje się „architektonicznej i krajobrazowej niespójności”.
Korporacja już od dawna nie istnieje, padła ofiarą kiepskiego zarządzania.
Gdyby nie sprzedawali domów, tylko je wynajmowali, wciąż jeszcze mogliby
utrzymać się na rynku, gdyż głód ziemi panujący w Los Angeles wywindował
ceny w Ocean Heights do sześciocyfrowych kwot i dzielnica stała się popular-
na pośród przedstawicieli wyższej klasy średniej, pragnących słonego powietrza i sennej atmosfery z rysunków Normana Rockwella. Ocean Heights nie akceptuje
rozwiązłości sąsiedniej Topangi, z marihuaną uprawianą w dołach gnilnych i na
podwórkach, spogląda też ze złością, jak ciotka-dewotka, na plażowe wyuzdanie
Malibu. Ale widok z urwiska często jest zamglony. Mgła, jak niezmącony spokój, wydaje się osiadać tu na stale.
Wskazówki Mila były dokładne i nawet w deszczową pogodę jazda nie zajęła
mi wiele czasu — szybki przejazd bulwarem Sunset, skręt w przecznicę, któ-
rej nigdy wcześniej nie zauważyłem, trzy mile drogą prowadzącą nad kanionem,
o którym mówiło się, że połyka piratów drogowych. Cały rok suszy zakończył się tygodniową, jesienną ulewą i wzgórza Santa Monica zazieleniły się szybko jak
domowa rzeżucha. Na poboczu rosła plątanina pędów i pnączy, polnych kwiatów
i chwastów — wszystko niezwykle bujne. Przyroda nadrabiała stracony czas.
Tam gdzie zaczynała się dzielnica Ocean Heights, ginęła samowolna obfitość:
aleja o nowej nawierzchni, przedzielona pasmem strzyżonej trawy i ocieniona
magnoliami doskonale dobranymi kształtem i wielkos’cią. Na tabliczce widniał
7
napis: ESPERANZA DRIVE. Pod nim jeszcze jedna tabliczka, z dyskretną niebieską obwódką, informująca, że Ocean Heights jest osiedlem strzeżonym.
Deszcz wzmógł się i stukał w przednią szybę. Pól mili dalej pojawiła się za-
pora policyjna; drewniane barierki blokujące ulicę, czarno-białe jak kostki domina, samochody policyjne, batalion odzianych na żółto policjantów, o postawie strażników pilnujących Żelaznej Kurtyny, kierujących się zasadą: „winny, jeśli sąd nie uzna inaczej”. Obok stała grupa około tuzina kobiet, wszystkie Latynoski, wszystkie przemoczone i rozgorączkowane. Próbowały przedostać się przez barierkę i napotykały niewzruszony opór gliniarzy. Poza tym ulica była opustoszała, opuszczone żaluzje w oknach, panelowe drzwi o starannie dobranej barwie zabezpieczone zasuwkami. Jedyny ruch to drżenie kwiatów i krzewów pod biczami
wody.
Zaparkowałem i wysiadłem. Gdy ruszyłem do barierki, ulewa zaatakowała
mnie zimnym prysznicem.
Usłyszałem, jak któraś z kobiet krzyknęła:
— Mi Nino! 1 — Pozostałe zawtórowały jej. Podniosła się fala protestu i zmieszała się z szumem deszczu.
— Jeszcze tylko niedługą chwilę, drogie panie — odparł policjant o twarzy
dziecka, starając się nie okazywać emocji.
Jedna z kobiet krzyknęła coś obraźliwego po hiszpańsku. Młody policjant od-
wrócił się i spojrzał na stojącego obok oficera — starszego, potężnego, z siwym wąsikiem. Oficer zachowywał stoicki spokój.
Młody policjant odwrócił się z powrotem do kobiet.
— Opanujcie się — odezwał się z nagłą złością.
— Mi Nino!
Siwy Wąsik nadal się nie poruszył, ale gdy się do niego zbliżałem, utkwił we
mnie wzrok. Trzeci gliniarz powiedział:
— Ktoś tu idzie.
Kiedy zbliżyłem się na odległość plunięcia, Siwy Wąsik wyciągnął ramię, pre-
zentując mi swoje linie papilarne. Z bliska jego twarz była mokra i nabrzmiała, z siatką żyłek, miała kolor nie dosmażonego steku.
— Dalej nie wolno, proszę pana.
— Chcę się zobaczyć z detektywem Sturgisem.
Na dźwięk nazwiska Mila zmrużył oczy. Zmierzył mnie od stóp do głów.
— Nazwisko.
— Alex Delaware.
Skinął głową w stronę drugiego policjanta, żeby stanął na straży przy barierce.
Następnie podszedł do jednego z czarno-białych samochodów, wsiadł do środka
1Moje dziecko! (hiszp.)
8
i zaczął rozmawiać przez radio. Wrócił po kilku minutach, poprosił o dowód toż-
samości, obejrzał dokładnie moje prawo jazdy, przyglądał mi się jeszcze przez
chwilę, aż w końcu powiedział:
— Proszę jechać.
Wsiadłem z powrotem do swojego cadillaca i ruszyłem. Dwóch policjantów
rozsunęło barierki, tak że powstał otwór szerokości samochodu. Latynoskie ko-
biety natychmiast ruszyły w jego stronę, jak woda do odpływu, ale powstrzymał
je kordon policji. Niektóre zaczęły płakać.
Siwy Wąsik machnął dłonią, żebym przejeżdżał. Zatrzymałem się przy nim,
otworzyłem okno i spytałem:
— Czy jest jakiś powód, dla którego nie mogą pójść do swoich dzieci?
— Niech pan jedzie.
Pojechałem dalej, stawiając czoło wyzwaniu oskarżycielskiego wzroku.
* * *
Szkoła Podstawowa Nathana Hale’a znajdowała się przy Esperanza, jeszcze
osiem przecznic dalej. Asfalt i cieliste tynki. Przypomnienie obrazów, które przed chwilą widziałem w telewizji. Przy krawężniku stały zaparkowane trzy autobusy
szkolne oraz karetka pogotowia i kilka wozów reporterskich. Główny budynek
był rozłożysty, z szarym dachem, otoczony sięgającym pasa żywopłotem. Drzwi
frontowe pomalowano na pomarańczowo, w odcieniu dyni. Strzegło ich dwóch
policjantów, za żółtą taśmą do odgradzania miejsca zbrodni. Znowu saluty z prezentacją linii papilarnych, niechętne spojrzenia i potwierdzanie przez radio, aż w końcu otwarto spiętą łańcuchem bramę prowadzącą na boisko szkolne i kazano
mi pojechać za budynek.
Po drodze zauważyłem jeszcze jedną taśmę, otaczającą niewielki budynek,
który wyglądał jak szopa, o oknach przesłoniętych siatką, jakieś siedemdziesiąt stóp od głównego gmachu. Na drzwiach widniała tabliczka: SPRZ ĘT. Technicy kryminalni klęczeli i pochylali się, mierzyli, drapali, cykali zdjęcia, zupełnie przemoczeni. Za nimi rozpościerało się pociemniałe od deszczu boisko szkolne.