Patrzyliśmy za nimi, dopóki nie zniknęli nam z oczu.
Mogliśmy dać im więcej niż pan Crenshaw. Ludzie ze wzgórz umieli się targować i zawsze stawiali na swoim: byli z tego znani. Przed rokiem, pewnej niedzieli w połowie pierwszego zbioru, Fulbrightowie z Calico Rock zniknęli nocą z naszej farmy i pojechali pracować na plantację leżącą szesnaście kilometrów dalej.
Ale Dziadzio był człowiekiem uczciwym i nie chciał nikogo podkupywać.
Rzucaliśmy do siebie piłką na skraju pola, przerywając zabawę, ilekroć nadjeżdżała jakaś ciężarówka.
Miałem prawdziwego Rawlingsa, rękawicę, którą przed rokiem przyniósł mi święty Mikołaj. Spałem z nią, co tydzień smarowałem ją oliwą i nie istniało nic, co byłoby droższe mojemu sercu.
Dziadek, który nauczył mnie narzucać, łapać i uderzać, nie potrzebował rękawicy. Chwytał każdą piłkę swymi wielkimi, stwardniałymi dłońmi, nie odczuwając przy tym najmniejszego bólu.
Eli Chandler, człowiek bardzo cichy i skromny, był niegdyś legendarnym baseballistą. W wieku siedemnastu lat podpisał kontrakt z Kardynałami. Ale zaraz potem poszedł na wojnę, tę pierwszą światową. Kiedy wrócił, umarł mu ojciec. Dziadzio nie miał wyboru i został farmerem.
Pop Watson uwielbiał opowiadać mi o dziadku, o tym, jak daleko potrafił posłać piłkę i jak mocno narzucał.
- Był najlepszym zawodnikiem w Arkansas - mawiał.
- Lepszym niż Dizzy Dean? - pytałem.
- O niebo lepszym - odpowiadał Pop, głęboko wzdychając.
Kiedy opowiadałem o tym mamie, zawsze się uśmiechała i mówiła:
- Uważaj, Pop lubi zmyślać.
Dziadek potarł piłkę swymi olbrzymimi dłońmi i przekrzywił głowę, słysząc warkot silnika. Z zachodu nadjeżdżała ciężarówka z przyczepą. Chociaż dzieliła nas odległość kilkuset metrów, od razu wiedzieliśmy, że to ludzie ze wzgórz. Weszliśmy na pobocze i przystanęliśmy, a kierowca zgrzytliwie zmieniał biegi, by w końcu z piskiem wyhamować.
Naliczyłem siedem głów: pięć w ciężarówce, dwie na przyczepie.
- Dzień dobry - powiedział powoli kierowca, obrzucając nas wzrokiem, my tymczasem obrzucaliśmy wzrokiem ich.
- Dzień dobry. - Dziadek zrobił krok do przodu, ale wciąż zachowywał bezpieczną odległość.
Na dolnej wardze kierowcy zakrzepł sok tytoniowy. Zły znak. Mama uważała, że większość ludzi ze wzgórz nie przestrzega higieny i ma złe nałogi. W naszym domu nie widywało się ani tytoniu, ani alkoholu. Byliśmy baptystami.
- Nazywam się Spruill - powiedział.
- Miło mi. Eli Chandler. Szukacie roboty?
- Tak.
- Skąd jesteście?
- Z Eureka Springs.
Ciężarówka była niemal tak stara jak półciężarówka dziadka: miała łyse opony, pękniętą przednią szybę, przerdzewiałe błotniki, a spod warstwy pyłu wyglądał wyblakły, niebieski lakier. Nad łóżkiem była półka zapchana kartonowymi pudłami i pękatymi jutowymi workami. Pod półką, w nogach łóżka, leżał materac. Stali na nim dwaj duzi chłopcy, którzy gapili się na mnie tępym wzrokiem. Na klapie siedział młody, krępy mężczyzna o potężnych barach i grubej jak pniak szyi. Strzykał sokiem tytoniowym w szparę między przyczepą i ciężarówką i zdawało się, że nie zwraca na nas najmniejszej uwagi. Znieruchomiał, leniwie pomachał nogami i nie odrywając wzroku od asfaltu, ponownie strzyknął sokiem.
- Szukam ludzi do bawełny - powiedział dziadek.
- Ile płacicie?
- Dolara sześćdziesiąt.
Spruill zmarszczył czoło i spojrzał na siedzącą obok kobietę. Zaczęli coś do siebie mamrotać.
W tej części rytuału należało podjąć szybką decyzję. My musieliśmy zdecydować, czy chcemy z nimi mieszkać, a oni, czy przyjąć nasze warunki.
- Jaka to bawełna? - spytał Spruill.
- Stoneville - odrzekł dziadek. - Dojrzała, łatwo się zbiera. - Spruill mógł się w każdej chwili rozejrzeć i na własne oczy zobaczyć pękające torebki. Słońce, ziemia i deszcz jak dotąd nam sprzyjały, ale dziadek martwił się oczywiście prognozą pogody z „Almanachu Farmera”, która zapowiadała gwałtowne ulewy.
- Dolara sześćdziesiąt dostawaliśmy w zeszłym roku - powiedział Spruill.
Rozmowa o pieniądzach mnie nie interesowała, dlatego poszedłem obejrzeć przyczepę. Opony miała jeszcze bardziej łyse niż ciężarówka. Jedna na wpół sflaczała od przygniatającego ją ciężaru. Dobrze, że ich podróż dobiegała końca.
Wspierając się łokciami o drewnianą obudowę skrzyni, w kącie przyczepy stała piękna dziewczyna. Miała duże, brązowe oczy i mocno ściągnięte do tyłu ciemne włosy. Była młodsza od mojej mamy, ale na pewno o wiele starsza ode mnie, dlatego gapiłem się na nią jak sroka w gnat.
- Jak ci na imię? - spytała.
- Luke - odrzekłem, kopiąc jakiś kamień i czując, że pieką mnie policzki. - A tobie?
- Tally. Ile masz lat?
- Siedem. A ty?
- Siedemnaście.
- Długo tak jedziecie?
- Półtora dnia.