Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Nastroje maszerujących łagodnie mówiąc prezentowały się marnie. Zapasy pastylek
były na ukończeniu, ludzie ledwie szli, a dwójka umysłowców przypominała własne cienie.
Zagłada Robotkowa podłamała ich psychicznie. Natomiast zniszczenie świątyni Anody i
Katody — mimo zaprzeczeń Myślacza — pozbawiło ich stałej dawki regeneracyjnej, którą —
jak można się domyśleć — dostarczały codzienne modły. W obecnym stanie mogli
oczywiście wytrzymać bardzo długo bez regenerowania lub zgoła się bez niego obywać —
tyle, że o lataniu nie można już było nawet marzyć, a proste dotychczas przeistaczanie się w
postać kobiecą każdorazowo kosztowało Mysie bardzo wiele wysiłku. Niemniej zdecydowana
była utrzymać swe ludzkie kształty za każdą cenę, mimo, że w rzadkich chwilach
wypoczynku rozanielony wzrok Dina podążał wyłącznie za Oną.
Max zachowywał się inaczej, jego zachowanie pozornie chłodne wobec dwu pań
cechował dystans i elegancja. Tylko czasami pod wieczór dyskretnie dawał do zrozumienia
umysłówce, że jeśli wyraziłaby ochotę... to on, osobiście zawsze lubił mocne wrażenia.
Jednakże wszystkie cierpienia fizyczne, lęk przed odkryciem (mimo że krągłoloty jakby o
nich zapomniały) stanowiły tylko cząstkę udręki niedoszłych buntowników. Najbardziej
dławiło ich poczucie klęski, klęski tym boleśniejszej, że odniesionej bez walki i w dodatku na
progu prawdopodobnego zwycięstwa. Teraz nawet największy optymista musiał przyznać, że
nie mają żadnych atutów wobec GLOKa. Gorzej, przed trojgiem ludzi stanęła perspektywa
śmierci głodowej.
Dlatego Myślacz narzucił forsowny marsz.
— Za górami — dowodził — prawdopodobnie zachowały się resztki Parku
Narodowego,
może tam znajdę jakieś pożywienie, które pozwoliłoby przetrwać.
— A co będzie z wami? — pytał Max.
— O to się nie martwcie — odpowiadała Mysia — kiedy już zabezpieczymy waszą
egzystencję, zbudujemy sobie świątynię regeneracyjną. Sił nam wystarczy.
Trzeciej nocy nastąpił kryzys. Ona oświadczyła kategorycznie, że nie pójdzie nawet
kroku dalej. Max zemdlał z wycieńczenia (ciągle jeszcze nie mógł wrócić do pełnej
sprawności), a Din dostał gorączki. Na dodatek zawieruszył się gdzieś stary umysłowiec, tak
że snu gromadki ludzi strzegła jedynie Mysia, płosząc roboty drapieżne, które całą noc
buszowały w zaroślach.
Nad ranem Max obudził się z nerwowego snu. Dygotał z zimna. Myślacza nadal nie
było,
— Czyżby wybrał metodę „ratuj się kto może"?
Aliści o wschodzie słońca umysłowiec zjawił się przynosząc w fałdzie skórnej litr
świeżej wody i trochę zerwanych leśnych owoców. Najbardziej pokrzepiło zbiegów jego
oświadczenie, że koniec ziemi jałowej jest tuż tuż.
I rzeczywiście, po paru kilometrach krajobraz uległ zmianie. Zazieleniły się wąwozy,
sucha, spękana ziemia ustąpiła miejsca bujnej roślinności. Tu i ówdzie pojawiły się kępy
liściastych zagajników, a trochę dalej małe wesołe źródełka zaczęły cieszyć oczy i spragnione
usta.
Jak ocenił Myślacz, w ciągu ostatnich lat dawny Park Narodowy, który przetrwał
zapewne dzięki niedopatrzeniu jakiegoś niesumiennego robota nie tylko nie zmarniał, ale
rozszerzył się, atakując zieloną falą okoliczne nieużytki. Przyroda była w wyraźnej
kontrofensywie. Pod wieczór maszerującym wydało się, że słyszą śpiew ptaka, zaś z bagnisk
dolatywały głosy żab. Wreszcie, kiedy drogę przebiegł im autentyczny zając, od stu lat
podobno całkowicie wytępiony, znaczna otucha wstąpiła w serca uciekinierów.
Dalszy marsz mijał się z celem. Postanowili założyć obozowisko. Lasy dookoła
obfitowały w dzikie owoce, w potoku pełno było ryb... Wprawdzie żołądki ludzi ery
numerycznej fatalnie znosiły barbarzyńską karmę, ale Myślacz pasł ich węglem drzewnym.
Nazajutrz zdecydowano się rozdzielić. Max ze starym umysłowcem postanowili
spenetrować okolicę (a nuż trafią na jakichś ludzi, umysłowców bądź inne istoty rozumne),
natomiast Din i Ona mieli pozostać pod opieką Mysi aż do całkowitego nabrania sił. I
faktycznie, na opiekę narzekać nie mogli. Zwłaszcza Din. Umysłówka zachowywała się jak
najlepsza pielęgniarka, gosposia i matka. Krzątała się wokół posłania z liści, przynosiła
dojrzale maliny i leśne poziomki, a wieczorami, gdy zasypiał, trzymała go za rękę pilnując,
żeby przez sen nie strącił maty, którą dla niego utkała.
Ona, która nie wymagała takiej opieki, przeważnie snuła się chmurna i zamyślona, nie
bardzo mając okazję podejść do Dina, a gdy uzbierała mu trochę owoców, Mysia wyrzuciła je
w krzaki, wołając, że są trujące.
Dopiero gdy noc była w pełni, kiedy Onę i Dina zmorzył sen, myślaczka z uczuciem
ulgi wracała do swojej gruszkowatej postaci, trzema nibyrączkami odpędzając komary a
czwartą chłodząc rozgorączkowane czoło chłopaka.
Zaś upewniwszy się że śpiący nie może jej usłyszeć — powtarzała cicho, nieśmiało,
ale zdecydowanie:
— Musisz być mój, ty mały, śmieszny człowieczku — musisz! Żebyś ty był rozsądny!
Co widzisz w tej niewiernej kobietce? Czy jesteś ślepy, żeby nie zauważyć różnicy, nie
dostrzegać mojej doskonałości, którą mimo dzielącego nas dystansu gotowa jestem oddać
tobie?...
Poranek zapowiadał się prześlicznie. Din, któremu gorączka nareszcie ustąpiła