Chodziło o Nordmanna?
— Nie — Marten zaśmiał się krótko. — O kogoś znacznie ważniejszego. Pamięta pan zapewne zaburzenia społeczne sprzed kilku lat i główną Strefę tych zaburzeń, którą pański Czarny Batalion tak umiejętnie spacyfikował?
— Pamiętam.
— Czy przypomina pan sobie, kogo posądzaliśmy o wywołanie tych zaburzeń?
— Ira Dogow! — krzyknął Vittolini. — Pamiętam. Przez lata całe tropiliśmy go. On zdaje się był kiedyś ekspertem, a potem miał jakieś kłopoty i przeszedł operację mózgu. Potem uciekł i ślad po nim zaginął. Tak! Pamiętam to dobrze. Sam byłem zaangażowany w jego poszukiwania. Ale potem rozeszły się pogłoski o jego śmierci...
— Ira Dogow żyje — stwierdził Marten.
— Niemożliwe!
— A jednak to prawda.
— Gdzie on jest?
— W waszych rękach, tylko o tym nie wiecie. Widziałem go dzisiaj, wczoraj zresztą też. Poznałem go od razu, choć minęło wiele lat i jego powierzchowność jest cokolwiek dziwaczna. To jeden z lovittów, których wczoraj przyprowadził ten pana osiłek — wskazał wzrokiem na Trenta.
— Skąd pan ma pewność, że to on?
— Czyżby zapomniał pan, Generale, że to ja go operowałem?
— Ach tak, słusznie. Oddał mi pan dużą usługę, profesorze. Może być pan pewien, że potrafię ją docenić. Dziękuję! — wyciągnął rękę, którą Marten skwapliwie uścisnął. Widzący tę scenę Politolog odwrócił wzrok do okna.
— Lądujemy! — oznajmił pilot.
Vittolini, w otoczeniu swojej świty, natychmiast zjechał do podziemi. Szli długim korytarzem, po którego obu stronach były izolatki. Ściany izolatek składały się wyłącznie z pionowych prętów, wpuszczonych w podłogę i sufit, by strażnicy mogli swobodnie obserwować wnętrze celi. Prowadził ich Adler ponaglany przez Trenta.
— To tu — powiedział Trent i dał znak Adlerowi, by otworzył izolatkę. Do środka wszedł Vittolini, a za nim Marten i Politolog. Trent stanął skromnie w otwartych drzwiach.
— Profesorze Nemeczek! — zaczął Vittolini. — Nie mam zbyt dużo czasu, więc od razu przystąpię do rzeczy. Musi pan natychmiast odwołać rozkazy. Myślę, że zgadzamy się przynajmniej w jednym: obydwaj nie chcemy przelewu krwi. Daję panu szansę. Ostatnią. Jeśli odwoła pan rozkazy, wszystko puścimy w niepamięć. Abolicja, rozumie pan, profesorze? Odejdzie pan na zasłużoną emeryturę i dożyje pan swoich dni z godnością.
— Czyżby? — profesor Nemeczek nawet nie wstał z pryczy.
— Tak, z godnością i otoczony szacunkiem innych. Wystarczy jedno pańskie słowo. Stać mnie na wielkoduszny gest, bo w pełni kontroluję sytuację. Położył pan wielkie zasługi w umacnianiu Apostezjonu i dlatego daję panu szansę. Nie chciałbym, aby przeszedł pan do historii w niesławie. Niech pan odwoła te nieszczęsne rozkazy.
Nemeczek w milczeniu pokręcił głową.
— Niech pan będzie rozsądny — ciągnął dalej Vittolini. — Niech pan skorzysta z szansy i niech pan nie gubi tych, którzy jeszcze za panem stoją. Chyba nie zechce pan przez swój niezrozumiały upór narażać tych ludzi, którym zamącił pan w głowie? — wskazał na stłoczonych w izolatce ekspertów.
— To były ich indywidualne decyzje i jeśli chce pan z nimi rozmawiać, to proszę zwracać się do nich, a nie do mnie.
— Żal mi pana, profesorze. I nie rozumiem pańskiego postępowania.
— Co pan zamierza ze mną zrobić? — w głosie Nemeczka była tylko ciekawość. — Czy czeka mnie los Statystyka, Ekologa i pana byłego zwierzchnika?
— To oszczerstwo! — krzyknął Vittolini. — Staniecie wszyscy przed niezawisłym sądem, który sprawiedliwie oceni wasze czyny. Biorę wszystkich tu obecnych na świadków, że nie chciałem tego. Jeśli pan nie odwoła tych rozkazów, to uczyni to profesor Marten. Prawda, profesorze?
— Tak, to prawda. — Marten uciekł spojrzeniem w bok.
— Jeśli nie zależy panu na sobie, to niech pan uwzględni los pańskich kolegów!
— Powiedziałem już, że to ich indywidualna sprawa. Mnie nic do tego.
— Panowie! — Vittolini zwrócił się do pozostałych ekspertów. — Kto chce skorzystać z abolicji, proszę stanąć przy mnie.
Zapanowała, chwila milczenia. Nemeczek wbił wzrok w podłogę. Po kilku sekundach pierwszy ekspert przeszedł na stronę Vittoliniego, za nim ruszył drugi; potem jeszcze trzeci i czwarty. Na końcu, po chwili wahania, dołączył do nich Genetyk. Gdy mijał Nemeczka, szepnął:
— Przepraszam, profesorze, ale ja... — nie dokończył jednak, tylko przyspieszył kroku. Przy Nemeczku pozostali jedynie Socjopatolog i Fizjolog.
— Bardzo dobrze! — powiedział Vittolini. — Trent, do mnie!
Trent podbiegł do Vittoliniego i stanął w postawie poddania.
— Załadujesz ich do transportera i przewieziesz do Zakładu Karnego numer 12. Tam będą czekać na proces. W czasie transportu zachować szczególne środki ostrożności, bo to niebezpieczni przestępcy.
— Tak jest! — odkrzyknął Trent i skinął na Adlera.
Nemeczek wstał i uścisnął dłoń Socjopatologa i Fizjologa. Nie powiedział ani słowa. Tymczasem Trent i Adler zakładali im wprawnie kajdanki, po czym Adler wyprowadził ich z izolatki.
— Panowie są wolni — powiedział Vittolini do ekspertów, którzy się do niego przyłączyli. — Myślę, że współpraca będzie nam się dobrze układała dla dobra naszej wspólnoty. Proszę na górę. Wszystkim przyda się gorący posiłek. Czy mógłby pan — zwrócił się do Politologa — pełnić honory domu? Ja tu mam jeszcze drobną sprawę cło załatwienia. Proszę profesora Martena o pozostanie. Trent! Ty też zostań.
— Tak jest!
Gdy — prowadzona przez Politologa grupa ekspertów oddaliła się, Vittolini powiedział do Martena:
— Wystąpi pan zaraz w ogólnokrajowej sieci telewizyjnej i odwoła pan rozkazy Nemeczka.
— Dobrze.
— Zanim przygotują łącza, porozmawiamy sobie z naszą zgubą. Trent! Prowadź do lovittów!
Trent ruszył przodem, a za nim Vittolini i Marten.