Arseniew obudził Sołtyka i Rainera. Posiliwszy się ostatnimi tabletkami koncentratu witaminowego ruszyliśmy w dalszą drogę. Powietrze było spokojne i mgła leżała nieruchomo. Tam gdzie grań obniżała się, brodziliśmy po kolana w mlecznych oparach, a czasem mknęliśmy w nich zupełnie. Każdy krok był niebezpieczny. Posuwaliśmy się nadzwyczaj powoli i minęły godziny, zanim pod butami zachrobotał
gruz osypiska. Dotarliśmy do ujścia wielkiego żlebu, który wrzynał się głęboko w zbocze upatrzonego szczytu. Podchodzenie było nietrudne, ale niezmiernie wyczerpujące. Skafander ciążył coraz bardziej. Miałem ochotę zerwać hełm z głowy, żeby choć raz zaczerpnąć świeżego powietrza. Mimo woli oglądałem się za siebie.
Towarzyszom, mniej wprawnym w chodzeniu po górach, musiało być jeszcze ciężej. Zgarbieni, szli powoli we mgle pełznącej w górę zbocza niskimi obłoczkami. Szczyt dawno już znikł nam sprzed oczu: góra rozstąpiła się popękanymi płytami w dwie strony, jakby przeszła tędy odkładnica potwornego pługa. Dno żlebu zaścielał białawy, suchy piarg, wysoko ponad krawędziami obrywów śmigały w górę
żółtawe, szare i brunatne turnie. Spod ich groźnie przewieszonych żeber rozchodziły się stożki nasypowe. O ósmej rano, w siedemnaście godzin od chwili katastrofy, po wielkich, zwietrzałych głazach wspięliśmy się na szczyt.
Łańcuch górski opadał ku wschodowi martwymi, zakrzepłymi
fałami. Pod nami — nieskończone morze mgieł, pręgowane cienkimi liniami cienia, mieniące się w oddali buro i liliowo. Po ostatni kres horyzontu nic, tylko mgła rozczesana w drobne smugi. Zbocze naszego szczytu schodziło w nią potężnie sklepionym, rozłożystym ramieniem. W połowie rozcinała je brama skalna. Przez ten wyłom prze—pełzały obłoki, spod których przeświecała powierzchnia głębiej leżących skał.
Arseniew rozpostarł na kamieniu mapę, wyznaczył z możliwie wielką w tych warunkach dokładnością kierunek, w którym znajdował
się Kosmokrator, i porozstawiał nas co kilkadziesiąt metrów w najwyższych punktach. Wywoływaliśmy towarzyszy przez radio. W
słuchawkach pośród odległych, jakby z całej przestrzeni naraz płynących szmerów rozlegały się chwilami miarowe sygnały. To automatyczny nadajnik rakiety odzywał się co piętnaście sekund dwoma przerywanymi dźwiękami. Słyszeliśmy rakietę, lecz ona nie odpowiadała na nasze wezwania. Być może, odległość była zbyt wielka albo od Martwego Lasu ciągnęły przestrzenią obłoki radioaktywne, gasząc słabą falę naszych aparatów — dość że po godzinie skupiliśmy się przy Ars—niewie w ponurym milczeniu.
Astronom rozłożył mapę i zadumał się nad nią.
— A więc jednak przyjdzie nam nocować — powiedział. —
Zmierzch rozpocznie się dzisiaj za jakieś osiem do dziewięciu godzin.
Musimy go spotkać w dobrym ukryciu… Należy się spodziewać gwałtownej burzy.
Spojrzał w mgły spoczywające kilkaset metrów niżej.
— Drogi wybrać nie możemy — powiedział — wobec tego
pójdziemy tak.
Nakreślił przez mapę prostą jak strzała linię w kierunku rakiety. —
Musimy jednak zatrzymać się — powiedziałem — co najmniej na pół
godziny. Schodzenie, jak wiadomo…
— Schodzenie będzie łatwiejsze od wspinaczki — rzekł szybko Arseniew, a kiedy spojrzałem na niego zdziwiony, położył mi znaczącym gestem rękę na ramieniu. Zamilkłem. Kiedy za chwilę
Rainer oddalił się, profesor przyłożył swój hełm do mojego. Dzięki zetknięciu obu metalowych kasków głos mógł płynąć bez
pośrednictwa radia. Wyłączywszy swój aparat Arseniew powiedział:
— Nie trzeba mówić wszystkiego.
— Ze względu na Rainera?
Skinął głową. Ponieważ chemik zbliżył się, nie zamieniliśmy już ani słowa. Oparci plecami o chropowate głazy, spoglądaliśmy na poły tylko widzącymi od znużenia oczami w mgielne przepaści. Po pewnym czasie zaczęło się w górze coś dziać. Chmury gęstniały jak rybi klej, rzucony na gotującą się wodę, rozpływały się pierścieniami, skręcały, coraz bardziej zwiewne, klarowne, aż nagle ukazało się w nich okno. Szybko znikło, lecz z boku odsłoniło się drugie.
Zaświeciło w nim niebo. Wiatr rozdmuchiwał puszyste kłęby coraz szerzej.
— Psiakrew!
— Czemu pan klnie? — spytał astronom.
— Niebo, profesorze, niebo!
Niebo było zielone. Przejrzysty, łagodny szmaragd, jakby
rozpławiona w szkle barwa pierwszych traw prześwietlonych słońcem. Płynęły tam bardzo wysoko pierzaste, zupełnie złote obłoczki.
— Zapewne dwutlenek węgla… — zauważył Rainer. Uradowało mnie, że się odezwał. Nie opanowała go jeszcze zupełna apatia.
Tymczasem tu i ówdzie mgła w dole rozbłyskiwała, dotknięta promieniami. Wtem obrzeże wielkiej chmury zapłonęło gwałtownie.