Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Musiał mieć możliwość swobodnego przemieszczania się z kraju
do kraju, tak szybko jak to możliwe i uniezależnienia się od banków. Nie martwił się,
że jakiś podejrzewający go o posiadanie takiego bogactwa złodziej może mu je próbo-
wać odebrać. Pod marynarką, za paskiem na plecach, nosił pistolet Mausera HSc kali-
ber 7,65. Jednak skuteczniej niż broń zniechęcały do konfrontacji jego oczy. Głęboko,
za zmieniającymi się kolorami tęczówki, czaiła się pewność siebie, która kazała obcym
trzymać się z daleka.
W pół drogi Chris zatrzymał się wśród budek przykrytych bambusowymi daszka-
mi, spod których przekrzykiwali się sprzedawcy, wymachując starannie wykonanymi
latawcami, jedwabnymi chustami i statuetkami z drzewa tekowego. Nie zwracając uwa-
42
gi na handlarza z wózkiem, który usiłował sprzedać mu kawałek pieczonej małpy, zer-
knął ponad gąszczem hałaśliwych rowerów i motocykli na smukły, szpiczasty dwupię-
trowy kościół, obrośnięty winną latoroślą, pomiędzy hotelem „Oriental” i misją. Z tego
miejsca dostrzegł plebanię — dwupiętrowy bungalow połączony z zapleczem kościoła.
Dalej zobaczył cmentarz i uprawę pieprzu, opadającą ku błotnistej, rojącej się od kroko-
dyli rzece. W oddali poletka ryżowe graniczyły z dżunglą. Jednak najbardziej intereso-
wał go wysoki na dwa metry witraż poniżej wieżyczki kościoła. Wiedział, że lata temu,
podczas burzy stłukł się kawałek o powierzchni trzydziestu centymetrów. Jako że para-
fia Sawang Kaniwat w starej części Bangkoku była biedna — kawałek przypominający
półksiężyc zastąpiono małym kawałkiem ocynkowanej blachy. Ten widoczny pod wie-
życzką półksiężyc sprawił, że świątynię nazwano Księżycowym Kościołem.
Chris wiedział też, że na żądanie rosyjskiego KGB, kościół zmieniono w 1959 roku
w sanktuarium Abelarda, dostępne dla agentów ze wszystkich organizacji szpiegow-
skich, bez względu na ideologię polityczną. Kiedy czekał na lukę w ruchu ulicznym
i przechodził przez ulicę, był pewny, że Agenci z różnych wywiadów obserwują go
z pobliskich budynków. Nie zwracał na nich uwagi, W kościele i na otaczającym go te-
renie miał zagwarantowaną nietykalność.
Otworzył wypaczoną drewnianą furtkę i poszedł błotnistą żwirową ścieżką wiodą-
cą obok kościoła. Tutaj hałas uliczny był już przytłumiony. Odgarnął ze spoconej piersi
koszulę — temperatura wynosiła 33 stopnie C, a wilgoć nie pozwalała oddychać. Mimo
że do pory deszczowej pozostał miesiąc, ponad dżunglą zawisły czarne chmury.
Wspiął się po trzeszczących, nie pomalowanych schodach i zapukał do drzwi pleba-
nii. Otworzył mu azjatycki służący. Chris w języku Tajów oznajmił, że chce się widzieć
z księdzem. Upłynęła minuta — Stary duchowny nadszedł i przyjrzał mu się uważnie.
— Eje ba — powiedział fonetycznie Chris.
Po tajsku to wyrażenie oznacza zaklęcie, odnoszące się do brudnej lub wielkiej mał-
py. Może również oznaczać goryla. Wystarczyło, że Chris je wymówił, by uzyskać tu
azyl.
Ksiądz cofnął się i skinął głową.
Chris wszedł do środka, mrużąc powieki, podczas gdy jego oczy przyzwyczajały się
do mroku w korytarzu. Wyczuł woń pieprzu.
— Mówisz…?
— Po angielsku — odparł Chris.
— Znasz obowiązujące przepisy?
— Tak, byłem już tu wcześniej.
— Nie przypominam sobie.
— W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym.
— Wciąż sobie nie…
43
— Wtedy wyglądałem inaczej. Miałem zmiażdżoną twarz. Stary ksiądz zawahał się.
— Usunięty wyrostek robaczkowy? Złamany kręgosłup? Chris skinął głową.
— Teraz sobie przypominam — powiedział ksiądz. — Twojej Agencji należą się
komplementy. Jej chirurdzy wykonali staranną robotę. Chris czekał.
— Ale nie jesteś tu, by wspominać stare dzieje — ciągnął ksiądz. — Moja kancelaria
bardziej nadaje się do rozmowy — Odwrócił się w lewo i wszedł do pokoju.
Chris poszedł za nim. Czytał dossier tego staruszka i wiedział, że ojciec Gabriel
Janin ma siedemdziesiąt dwa lata. Jego białe, krótko przycięte szczeciniaste boko-
brody pasowały do podobnie ostrzyżonych na jeża włosów. Wychudły, przygarbio-
ny i pomarszczony ksiądz nosił zabłocone płócienne buty i brudne spodnie pod bez-
kształtną zbutwiałą komżą. Zarówno jego wiek jak i nędzna postawa były mylące. Od
1929 do 1934 służył we francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Znudzony wyzwaniami, któ-
rym musiał stawić czoło, w 1935 wstąpił do zakonu cystersów w Citeaux. W cztery lata
później opuścił zakon i podczas wojny kształcił się, by zostać misjonarzem. Po wojnie
przeniesiono go do Sajgonu. W 1954 ponownie przeniesiono go — tym razem do Bang-
koku. W 1959 roku ze względu na swoje upodobania do tajskich dziewczynek padł ofia-
rą szantażu ze strony KGB. Nakazano mu objąć pieczę nad międzynarodowym sanktu-
arium dla agentów. Chris świetnie zdawał sobie sprawę, że ksiądz występując w ochronie
swoich gości może zabić.
Kancelaria była ciasna i zaniedbana. Czuć było stęchliznę. Ksiądz zamknął drzwi.
— Może napijesz się czegoś? Herbaty albo…?
Chris pokręcił przecząco głową.
Ksiądz rozłożył ręce i usiadł po drugiej stronie biurka. Z uprawy pieprzu dobiegł
śpiew ptaka.
— W jaki sposób mogę pomóc?
— Ojcze… — rozpoczął Chris ściszonym głosem, jakby zamierzał się wyspowiadać.
— Proszę podać mi nazwisko dentysty, który po usunięciu zębów dochowa tajemnicy.
Ojciec Janin wyglądał na zaniepokojonego.
— O co chodzi?
— Twoja potężna organizacja nie potrzebuje takiej informacji — odparł ksiądz.
— Ma swoich dentystów.
— Potrzebuję twojego dentysty.
Ze zmarszczonym czołem ksiądz pochylił się nad biurkiem. — O co tu chodzi? Dla-
czego tu przybyłeś? Wybacz mi moją tępotę. Czy ten dentysta wyrządził komuś krzyw-
dę lub kogoś zdemaskował? Czy wyświadczasz komuś przysługę usuwając go?
— Nie chodzi o żadne przysługi — zapewnił go Chris. — Moi szefowie martwią się
o przeciek w naszej organizacji. Czasami musimy sięgać po inne źródła.
Ojciec Janin zastanowił się. Wciąż marszcząc czoło, skinął głową.
44