Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


Przez całą godzinę niemieckiego cała klasa patrzyła z podziwem na Kazika, a mnie się chciało płakać.
Taki los.
Musiałem być bardzo zdenerwowany tego dnia, gdyż starłem się z Zygmuntem, i to dosyć ostro, gdyż strasznieśmy się nawzajem pobili; co mi powiedział mianowicie, że jestem „marny literat”, za co mu wydarłem kosmyk włosów, on zaś ukąsił mnie w nogę. Zaczęliśmy się tłuc, po chwili jednak, bojąc się siebie nawzajem, patrzyliśmy obaj błagalnie, aby nas rozdzielili, nie ma straszliwszej sytuacji, jak kiedy w klasie dwóch się ze sobą bije: pragną, aby ich rozerwano, i wtedy się tylko udaje, że się chce wyrwać z dziesięciu przytrzymujących rąk, z okrzykiem: „ja go muszę zabić!”, tylko że wtedy „klasa” czyni koło i z zadowoleniem przypatruje się bitwie i żadnej małpie nie przyjdzie na myśl, aby zaproponować zgodę. Złośliwość ludzka jest bezgraniczna.
Napisałem o tym zdarzeniu bardzo satyryczny wiersz pod tytułem Podły człowiek i wsunąłem go Zygmuntowi do atlasu, aby wiedział, co o nim sądzę. Sądzę, że miał dosyć, gdyż mnie unikał, i zerwaliśmy w ten sposób ze sobą towarzyskie stosunki.
Los go jednak postawił na mojej drodze, właśnie jego, śmiertelnego wroga, i postawił go w chwili dla mnie strasznej, aby dopełnić już miary nieszczęścia. Nic mnie już, naturalnie, gorszego spotkać nie mogło, nie takie już w życiu przechodziłem nieszczęścia i dramaty, ale wtedy właśnie, kiedy miałem nadzieję, że mnie miłość uleczy — on stanął między mną i miłością.
Co to jest miłość?
Czytałem w pamiętniku jednej panny, że „miłość jest to cukierek, umoczony w truciźnie”; jest to zdanie bardzo piękne i głębokie, na co się wszyscy muszą zgodzić — musiał je zaś wymyślić ktoś taki, co się bardzo kochał i po długich latach męki doszedł do przekonania, że kochać nie warto. Straszna jest to rzecz i zdradliwa, pełna zasadzek i krwawych tragedyj, dlatego też tak często miłość zamienia się w śmierć. Wiedziałem o tym dobrze, lecz niestety — nikt swojego losu uniknąć nie może.
Nazywała się Kazia i miała cudowne szare oczy, chociaż miała dopiero dwanaście lat, a takie szare oczy mają zwykle mężatki albo aktorki. Włosy miała zupełnie złote, co mnie bardzo ucieszyło, gdyż bardzo jest łatwo znaleźć rym do „złoty” — (pieszczoty, tęsknoty, kołowroty, koty, wymioty i wiele jeszcze innych) — a ubierała się zawsze biało, tak że na festynie straży pożarnej wyglądała jak anioł. Ojcem jej był radca ze sądu, który zawsze się śmiał nie wiadomo czemu i co chwilę wycierał chustką złote binokle, ale potem stawały się jeszcze brudniejsze. Dostojny ten człowiek bardzo był w mieście szanowany i każdy mu się nisko kłaniał, i nieraz słyszałem, jak mówiono: „z takim ze sądu lepiej jest być dobrze, choć to świnia pierwszej klasy!”
Chodził on bardzo często z córką po długiej ulicy, wysadzanej kasztanami; z każdym się witał, wtedy zaś panna Kazia, zawsze bardzo dystyngowana, przyglądała się przechodniom. Była tak prześliczna, że się wszyscy na nią patrzyli ze zdumieniem, nie wierząc, aby kobieta mogła być tak piękna. Pierwszy raz ją ujrzałem właśnie w tej kasztanowej alei i zdawało mi się w pierwszej chwili, że mnie ktoś mocno uderzył kamieniem w głowę albo, chwyciwszy za nią obiema rękami, tłukł nią cierpliwie i długo o krawędź dębowego stołu. Dzieje się tak podobno zawsze, ilekroć się spotka kobietę, w której się ma zakochać; ja więc już po samym szumie w głowie poznałem, że nie ma dla mnie wyjścia, że to jest właśnie ta, którą losy postawiły na mojej drodze. Miałem chwilę jasnowidzenia i zrozumiałem, że albo zdobędę wielką miłość tej złotowłosej panienki, albo umrę na barłogu, nędznie i nikczemnie, opuszczony przez wszystkich, z gorzkim przekleństwem na ustach.
Szedłem za nią krok w krok, jak nieprzytomny, bo nie umiem kochać się na zimno; można umierać z udanym spokojem i z zimną wzgardą na twarzy, lecz nie można tak kochać; czułem, że mi na twarz wyszły wypieki, a oczy zaszły mgłą, tak że nikogo nie widziałem przed sobą, tylko ją, całą w bieli, jasną jak słońce, idącą majestatycznym krokiem królowej przy boku swego dostojnego ojca, pełną uduchowionej powagi i anielstwa.
W tej chwili zimny pot mnie oblał i rozejrzałem się niespokojnie, gdyż mi przyszło na. myśl, że niepodobieństwem jest, aby z całego gimnazjum nikt się w niej nie kochał i żeby ktoś nie odprawiał warty podczas jej przechadzki. Kamień mi spadł z serca — nie było widać nikogo; widać, że Pan Bóg czuwał nad jakimś życiem, bo przysiągłem sobie, zanim się obejrzałem, że ten, który by szedł za nią, nie doszedłby daleko, chyba żeby za nią poniesiono trupa.