Zwrot „spadło z nieba” był, jej zdaniem, dziwnie nie na miejscu. Zmieniła temat.
— Wczoraj odwiedziłam pana Jonesa, syna naszego pastora. Tego, którego próbowano otruć. Cóż to za historia!
— Tak, musi pani przyznać, że to rzeczywiście nadzwyczajna sprawa. Nigdy jeszcze o czymś takim nie słyszałem. Spokojny młody dżentelmen, żadnych kłopotów, żadnych wrogów, a tu — masz. Wie pani, lady Frances, tylu dziwaków krąży wokół nas. Ale z drugiej strony, nie słyszałem jeszcze o mordercy — szaleńcu, który działałby w ten sposób.
— Czy są jakieś wskazówki co do sprawcy? — Frankie była jednym wielkim pytaniem. — Słucha się pana z takim zainteresowaniem — dodała.
Inspektor aż spuchł z ukontentowania. Konwersacja z córką takiego arystokraty jak lord Marchington to był dla niego zaszczyt. A na dodatek rozmówczyni nie była ani sztywna, ani wyniosła.
— W okolicy widziano samochód — poinformował ją. — Ciemnoniebieski talbot z numerem rejestracyjnym GG 8282, zdążający do St. Botolph’s.
— Co pan o tym sądzi?
— GG 8282 to numer samochodu biskupa z Botolph’s.
Frankie zabawiała się przez chwilę koncepcją: biskup–morderca, który składa ofiary z synów swoich księży, ale z westchnieniem zrezygnowała z niej.
— Biskup chyba nie jest podejrzany?
— Stwierdziliśmy, że samochód jego eminencji nie opuszczał w tym dniu garażu.
— Czyli fałszywe tablice?
— Tak. Śledztwo posuwa się naprzód.
Przyoblekłszy twarz w pełną podziwu minę, Frankie opuściła posterunek. Oszczędziła inspektorowi krytycznych uwag, pomyślała, że ciemnoniebieskich tałbotów musi być w sporo.
Po powrocie do domu wzięła książkę telefoniczną Marchbolt z biblioteki i zaniosła do swojego pokoju. Studiowała ją godzin. Rezultat nie był zachęcający. Znalazła czterystu osiemdziesięciu dwóch Evansów.
— Cholera! — wyrwało się jej. Zaczęła snuć plan dalszej akcji.
Planowanie kraksy
Tydzień później Bobby dołączył do Badgera w Londynie. Od Frankie otrzymał kilka lakonicznych listów, w większości nabazgranych tak, że trzeba było zgadywać, o co jej chodzi. Ich ogólna wymowa była następująca: Frankie ma plan działania, a on (Bobby) ma spokojnie czekać na znak od niej. Było mu to na rękę, ponieważ nie narzekał na nadmiar wolnego czasu. Badgerowi udało się z rzadką maestrią wplątać siebie i swoje przedsięwzięcie w takie kłopoty, że Bobby miał pełne ręce roboty z wyciąganiem przyjaciela z potwornego bigosu, w jaki się wpakował.
Po doświadczeniu z pół gramem morfiny Bobby zaczął bardzo uważać. Sprawdzał podejrzliwie wszystko, co jadł i pił, a ponadto wziął ze sobą swój pistolet z czasów służby w marynarce, którego posiadanie uważał dotąd za zbędny kłopot.
Już zaczynał powoli uważać całą rzecz za wytwór mrocznej wyobraźni Frankie, kiedy pewnego dnia zielony bentley pojawił się z pomrukiem silnika na ulicy Mews i zatrzymał przed warsztatem. Bobby w poplamionym smarami kombinezonie wyszedł na powitanie. Frankie siedziała za kierownicą, a jej pasażerem był ponury młodzian.
— Cześć, Bobby — przywitała się. — Przedstawiam ci George’a Arbuthnota. Jest lekarzem, będziemy go potrzebować.
Przez oblicze Bobby’ego przemknął lekki grymas, kiedy zdawkowo witali się z doktorem.
— Jesteś przekonana, że będzie nam potrzebny lekarz? Czyżbyś była taką pesymistką? — spytał na boku.
— Nie o to chodzi. Potrzebujemy go do realizacji planu, który ułożyłam. Słuchaj, czy tu można gdzieś usiąść i porozmawiać?
Bobby rozejrzał się wokół. — Bo ja wiem… Chyba w moim pokoju.
— Świetnie — ucieszyła się Frankie.
Wysiadła z samochodu i oboje, wraz z George’em Arbuthnotem, podążyli za Bobbym po schodkach. Weszli do malei1 sypialni.
— Nie jestem pewien — powiedział Bobby, rozglądając z powątpiewaniem — czy jest tu na czym usiąść.
W rzeczy samej — nie było na czym. Jedyne krzesło było rzucone garderobą Bobby’ego, najwidoczniej całą, jaką posiadał.
— Może być łóżko — stwierdziła Frankie.
Opadła na nie. W jej ślady poszedł George Arbuthnot. Sprężyny odpowiedziały jękiem protestu.
— Wszystko ułożyłam — zaczęła Frankie. — Na początek potrzebuję wozu. Może być któryś z waszych.
— Mam rozumieć, że chcesz kupić któreś z naszych aut?
— Tak.
— To bardzo miło z twojej strony, Frankie — z ciepłą wdzięcznością w głosie odparł Bobby — ale wcale nie musisz. Istnie pewne granice naciągania znajomych. Nie należy ich przekraczać i ja tego przestrzegam.
— Nic nie rozumiesz. To nie to. Wiem, co masz na myśli — kupowanie jakichś koszmarnych ciuchów czy kapeluszy przyjaciółki, która właśnie otworzyła sklep. Nie ma się ochoty, ale trzeba to zrobić. Nie, mnie nie chodzi o coś takiego, prawdę potrzebny mi samochód.
— A co z bentleyem?
— Bentley jest do niczego.
— Oszalałaś! — oświadczył Bobby.
— Skąd, jestem przy zdrowych zmysłach. Bentley nie nadaje się do naszych celów.
— To znaczy?
— Do skraksowania go.
Bobby jęknął i przyłożył dłoń do czoła.
— Chyba nie czuję się dziś najlepiej.
George Arbuthnot przemówił po raz pierwszy. Głos miał głęboki i melancholijny.
— Frankie chciała powiedzieć, że będzie miała wypadek.
— A skąd wie o tym? — ożywił się Bobby. Frankie westchnęła z rezygnacją.
— Coś mi się zdaje, że nie możemy dojść do porozumienia — powiedziała. — Teraz posłuchaj spokojnie, Bobby, wysil swe nieliczne szare komórki i postaraj się pojąć, co mam do powiedzenia. Nie powinno to przekraczać pułapu twojego intelektu, jeżeli, oczywiście, skupisz się na tym, co mówię.
Po chwili przerwy podjęła:
— Tropię Bassington–ffrencha.
— Słucham, słucham.
— Ten Bassington–ffrench, o którego nam chodzi, mieszka w rezydencji Merroway Court opodal osady Staverley w Hampshire. Merroway Court jest własnością jego brata. Nasz Bassington–ffrench mieszka tam razem z nim i żoną.
— Czyją żoną?